Strona główna » Wiadomości » Kolej jest dla ludzi » 75 lat temu przy 40-stopniowym mrozie wywożono Polaków kolejowymi transportami na Syberię!

75 lat temu przy 40-stopniowym mrozie wywożono Polaków kolejowymi transportami na Syberię!

Sylwia

Dziesiąty luty będziem pamiętali/ przyszli Sowieci, gdyśmy jeszcze spali/ i nasze dzieci na sanie wsadzili/na główną stację wszystkich dowozili – mówią słowa piosenki napisanej przez nieznanego Polaka zesłanego na początku 1940 r. w głąb ZSRR.

75 lat temu rodzinę Czopów w Trembowli obudziło szczekanie psów. Po chwili usłyszeli głośne walenie w drzwi i okna. Gdy otworzyliśmy, do mieszkania wtargnęło dwóch żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału, uzbrojonymi dodatkowo w bagnety. Matka płakała, a my nie chcieliśmy wierzyć, że z własnego domu można wyrzucić ludzi na śnieg i mróz, bez żadnej winy – zapamiętał Mieczysław Czop. Zerwani ze snu, sparaliżowani strachem ludzie, gnani przez mroźną noc przez milicjantów i enkawudzistów, często nie zdążyli zabrać najniezbędniejszych rzeczy: ciepłych ubrań i żywności. Na spakowanie się nierzadko mieli kwadrans, niektórzy ze strachu wpadali w odrętwienie, inni w rozpacz. Mama pyta: „Dokąd nas zabieracie, bo jeżeli na Sybir, to lepiej tutaj zabijcie”. A jeden z żołnierzy powiedział: „Po co was zabijać, tam sami z głodu pozdychacie” – wspominała Wanda Mojżysz z Podhajec.

Po ataku Armii Czerwonej na Polskę 17 września 1939 r. Sowieci w ciągu kilkunastu dni zajęli wschodnią część kraju. W myśl niemiecko-radzieckiego paktu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r. oraz korekt, które nastąpiły po zwycięskiej wojnie, Stalinowi przypadło 194 tys. km kw. terytorium II RP. Wilno przekazał chwilowo Litwie, ale reszta łupu – zachodnia Białoruś ze stolicą w Białymstoku i zachodnia Ukraina ze stolicą we Lwowie, jak nazwali te ziemie Sowieci – znalazła się w granicach ZSRR. Żyło tam 13,5 mln ludzi, w tym 5 mln Polaków. Obok stałych mieszkańców były też setki tysięcy uchodźców wojennych z zachodniej części kraju oraz żołnierzy z rozbitych jednostek. W ciągu kilkunastu następnych miesięcy życie mieszkańców „byłej Polski” – jak mówili sowieccy propagandyści – zamieniło się w piekło.

5 grudnia 1939 r. zapadła decyzja o masowych deportacjach. Do pierwszej z nich doszło w mroźną noc z 9 na 10 lutego 1940 r. Podlegali jej polscy osadnicy wojskowi – weterani, którzy otrzymali na Kresach ziemię za udział w walce o niepodległość, także w wojnie polsko-bolszewickiej, ale również osadnicy cywilni, tzw. koloniści, którzy ziemię kupili w czasie parcelacji wielkich majątków ziemskich. Ani wojskowi osadnicy, ani koloniści krezusami nie byli, w miarę godziwy poziom życia osiągnęli dopiero kilka lat po osiedleniu się na Kresach, co okupili bardzo ciężką pracą. Budzili jednak zawiść małorolnej białoruskiej czy ukraińskiej wsi, a poza tym postrzegani byli jako podpora polskiej państwowości – wielu było sołtysami, urzędnikami różnego szczebla oraz działaczami społecznymi.

Oprócz osadników i kolonistów w pierwszej kolejności władze postanowiły deportować także pracowników służby leśnej – leśniczych i gajowych. W sumie w lutym 1940 r. w stu transportach kolejowych wyjechało w głąb ZSRR ok. 140 tys. osób, z czego aż 90 tys. z ziem włączonych do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.

W najgorszej sytuacji znalazły się ofiary pierwszej zsyłki, ładowane do wagonów przy 40-stopniowym mrozie. Wielu spodziewało się wywózek, a wskazówką były długie składy pociągów, które pojawiły się na stacjach. Do wielu docierały też ostrzeżenia od osób mających kontakty w kręgach władzy. Przy następnych deportacjach niektóre rodziny, przewidując wywózkę, zawczasu gromadziły żywność i trzymały w pogotowiu spakowane rzeczy.

Wyrwanych z domów ludzi żołnierze zwodzili obietnicami, że podróż nie będzie długa, a na miejscu życie potoczy się normalnie, bo wszystko jest tam dla nich przygotowane. Trasa i miejsca rozlokowania zesłańców rzeczywiście wcześniej zostały wyznaczone odgórnym rozkazem, a instrukcje NKWD określały, jaka ma być ilość bagażu, ilu ludzi w wagonach, sposób opieki medycznej czy aprowizacji, niemniej te ostatnie ustalenia pozostawały najczęściej martwą literą.

Deportowanych transportowano do punktu zbornego nierzadko ich własnymi zaprzęgami, stamtąd dopiero do najbliższej stacji kolejowej, gdzie stały wagony strzeżone przez NKWD.Wyposażenie wagonów było skromne: w rogu mały piecyk, po obu stronach prycze przykryte słomą, w środku podłogi wycięty otwór służący za toaletę.

Formowanie transportu trwało dobę, czasem nieco dłużej, a w tym czasie krewni i znajomi próbowali przekazać deportowanym do wagonów ciepłą strawę i ubrania. Prosili konwojentów o zgodę na zabranie z nich niemowląt i chorych, ale najczęściej pozostawało to bez odpowiedzi, bowiem deportacji podlegały całe rodziny, niezależnie od wieku i stanu zdrowia. Do wagonów trafiały osoby sparaliżowane i noworodki, schorowani starcy i kobiety w zaawansowanej ciąży, czasem osoby spoza spisów, które akurat przypadkowo przebywały u kogoś w mieszkaniu. Zdarzało się, że na zsyłkę dobrowolnie zgłaszali się krewni chcący towarzyszyć bliskim i wspierać ich. Podczas pierwszej deportacji Sowieci wywieźli bardzo dużo dzieci, bo na listach znalazło się mnóstwo rodzin wiejskich, z licznym potomstwem. W kwietniowej deportacji dominowały samotne kobiety z dziećmi, czasem z rodzicami w podeszłym wieku, w kolejnych więcej było ludności miejskiej – „bieżeńców”, rodzin więźniów i jeńców.

Wyczerpująca i nużąca podróż trwała kilka tygodni. Patrząc przez małe okienko, widzieliśmy tylko bezkresne pola zasypane śniegiem i bardzo rzadko ludzkie zabudowania. (…) Coraz częściej i coraz bardziej ludzie chorowali. Niesamowite zimno, głód i brud zbierały żniwo. (…) Zaczynało brakować żywności, bo nie wszyscy zabrali jej dość, a władze za mało jej dostarczały – wspominała Teofila Kołodenna. Gliniasty chleb, wodnista i cuchnąca zupa dostarczane do wagonów budziły obrzydzenie. W nieszczelnych wagonach zimą ściany pokrywał wewnątrz lód, a latem doskwierała duchota od nagrzanych dachów. Brakowało wody do picia, o myciu czy praniu nie było mowy. Szerzyła się wszawica.Zmoczone przez niemowlęta pieluszki suszył, kto mógł, owijając się nimi na gołe ciało pod piersiami – zapamiętała Wanda Olczyk wywieziona z okolic Berezy Kartuskiej. Umierało coraz więcej niemowląt, których matkom zabrakło pokarmu, ciężko chorych i osób w podeszłym wieku. Ciała strażnicy zabierali z wagonów tylko na rzadkich postojach. „Wyrzućcie tu, na śnieg” – usłyszeli deportowani od komendanta transportu, gdy poinformowali go o śmierci jednego z towarzyszy podróży. Ludzie w wagonie płakali, nie mogąc pojąć, jak można tak traktować człowieka – wspominał Henryk Kopij, syn gajowego z okolic Łucka. „Pomior i wsio” – skwitował kolejny zgon jeden ze strażników.

Długotrwałe zamknięcie w wagonach, głód i wycieńczenie doprowadzały ludzi do załamań nerwowych, ale kłótnie wybuchały sporadycznie. Zesłańcy szybko ustalili zasady współżycia w wagonie, na ile było to możliwe, dbali o porządek, pomagali sobie, dzielili się żywnością i pożyczali naczynia. Gdy znaleźli się bardzo daleko od polskich granic, reżim podróży trochę złagodniał. Co pewien czas pociąg zatrzymywał się i strażnicy wypuszczali ludzi z wagonów, by przy torach załatwili potrzeby fizjologiczne. Drzwi otwarte były dłużej, a czasem można było nawet kupić coś do jedzenia od miejscowych, ale zdarzało się też, że to zabiedzeni tubylcy, wykorzystując nieuwagę strażników, podchodzili i prosili zesłańców o chleb.

Oprócz uciążliwości podróży trudny do zniesienia był strach przed tym, co się wydarzy na końcu drogi. Kierunek podróży deportowani próbowali wywnioskować z nazw większych stacji, czasem ktoś miał ze sobą szkolny atlas lub pamiętał nazwy miejscowości z lektur o carskiej katordze. Gdy transport dotarł do celu i strażnicy odryglowali wagony, oczom deportowanych ukazywał się nieznany świat. Kiedy wyrzucono nas z wagonów, nikt się nami nie interesował. Nikogo nic nie obchodziło. Siedzieliśmy na dworcu w całkowicie nam nieznanym krajobrazie, a mama płakała – wspominała Halina Gałęziewska-Stefanowska, która z rodziną znalazła się w Kazachstanie. Wreszcie zaczęli podjeżdżać wózkami tubylcy (…). Wiedzieli już, że przyjechał transport, więc przyjechali obejrzeć burżujów.

Wywiezieni trafiali do różnych części ZSRR – od Morza Białego po Bajkał. Najwięcej deportowanych, bo aż 60 tys., trafiło do północnego Kazachstanu, 40 tys. – w okolice Archangielska, 20 tys. – w rejon Krasnojarska, po kilkanaście tysięcy – w pobliże Swierdłowska (dziś Jekaterynburga) i Nowosybirska, a do autonomicznej Republiki Komi – ok. 20 tys. Niezależnie od szerokości geograficznej – czy był to obszar podbiegunowy, czy kazachski step – warunki klimatyczne okazywały się trudne do zniesienia dla Europejczyków. Pogarszały je trudy codziennej egzystencji – prymitywne kwatery, głodowe racje żywnościowe, brak opieki medycznej i katorżnicza praca. „Kto nie pracuje, ten nie je” – ten slogan zapamiętały nawet małe dzieci.

Przedstawiciele władz lokalnych traktowali Polaków wrogo, znajdowali się oni pod stałą obserwacją i byli karani za najmniejsze przewinienia. Natomiast relacje ze zwykłymi mieszkańcami po przełamaniu początkowej nieufności układały się poprawnie, a nawet przyjaźnie. W miejscach zsyłki nie brakowało potomków zesłańców z czasów carskich czy deportowanych już przez komunistów, którzy do kolejnych nieszczęśników odnosili się ze współczuciem.

Zesłańcy rozpoczynali nowy etap życia, dla wielu rodzin znaczony śmiercią najbliższych. Część zesłańców opuściła ZSRR już w 1942 r. razem z armią gen. Władysława Andersa. Ich droga wiodła przez Iran, Indie, Afrykę Wschodnią, Palestynę, Egipt i front włoski. Część sybiraków, którzy wyszli z ZSRR z armią Andersa, wybrała emigrację. Na Wschodzie pozostało kilkadziesiąt tysięcy mogił, dokładnej liczby ofiar deportacji jednak nie sposób ustalić.

źródło:wyborcza.pl

Podobne artykuły

0
Would love your thoughts, please comment.x